Portal iWoman.pl rozmawia z Violą Śpiechowicz, jedną z najbardziej rozpoznawalnych, polskich projektantek, która – dość nieoczekiwanie – postanowiła opracować linię ubrań dla sklepów wnętrzarskich AlmiDecor.
Emilia Iwanicka, iWoman.pl: Po co projektantce, która ubrała ekipę polskiego pawilonu na Expo w Chinach i uszyła suknię ślubną dla księżniczki Buthanu współpraca z firmą zajmującą się meblami i dekoracjami? To przecież krok wstecz.
Nie, to danie sobie nowej możliwości. Jest bardzo niewiele miejsc, które dają możliwość dobrego wyeksponowania rzeczy dizajnerskich, jednocześnie są limitowane, ale są też siecią. Uważam, że w tym kierunku idzie w ogóle sprzedaż, czyli że ubrania i przedmioty będą sprzedawane w otoczeniu innych rzeczy. Bo ludzie coraz bardziej w taki sposób postrzegają rzeczywistość. Widzą, że talerzyk i widelec nie są oderwane od rzeczywistości, ale istnieją w pewnym wnętrzu, otoczeniu.
Daje Pani gwarancję, że na bankiecie nie spotkam nikogo w takiej samej kreacji?
Serie są bardzo krótkie. Ale ubieram ludzi środowiskowo i na przykład w Warszawie może się zdarzyć powtórka. Długość serii to 20, 30 czasem 50 sztuk, ale są i pojedyncze egzemplarze. Zależy od ceny i projektu. Bo są rzeczy które się nadają do powielenia, ale są i takie szczególne, które nie rokują, że będą sprzedawane masowo.
Natomiast nie jestem Zarą, nie są to tysiące egzemplarzy, co najwyżej dziesiątki, więc mała skala. Ale prawdopodobieństwo zawsze jest bo ubieram sporo artystek, więc na koncercie mogą się spotkać.
Można w Polsce, na dobrym poziomie, żyć tylko z projektowania autorskiego, bez kolekcji dla Zary?
Ja sobie jakoś radzę, wiec można. Ale to oczywiście kwestia oczekiwań. Na pewno nie jest to tak intratne, jak handel ropą. Wymaga pewnej elastyczności, jak Pani zauważyła robię różne rzeczy. Jak trzeba, to zrobię ubranko na butelkę, jak trzeba, będę kooperować z firmą Panasonic. Moja dzisiejsza torebka jest z kolekcji, która zrobiłam dla Ochnika. I to jest wszystko przy okazji głównej działalności. Projektuję też dużo indywidualnie, także suknie ślubne, opakowania, akcesoria, a nawet tkaniny.
Brzmi trochę jak rozmienianie się na drobne. Nie słyszy Pani takich zarzutów od kolegów projektantów?
Moje opakowanie na Żubrówkę dostało Grand Prix za najlepsze opakowanie w konkursie Art of Packaging 2008. Byłam zaskoczona, bo wcale się w tym nie specjalizuję. Czego więc się wstydzić?
Każdy we własnym zakresie decyduje co dla niego jest zbyt nisko. Ja wybieram to, co mnie ciekawi i gdzie mogę coś zdziałać. I nie mam specjalnych wymogów, że tylko dla księżniczki. Bardzo chętnie zaprojektuje sukienkę dla księżniczki, ale mogę i ubrania służbowe dla policji. Dla mnie to nie jest deprecjonujące. Nawet sama zawiozłam tę Żubrówkę do Buthanu i bardzo smakowała na tamtejszym dworze królewskim.
I wracamy do księżniczki… Jak doszło do tej współpracy?
Dziesięć lat temu, kiedy pojechałam do Nepalu i trafiłam do klasztoru jednego z największych przywódców buddyzmu i wujka królowej Buthanu. Miałam wtedy polecieć do Buthanu, ale się nie udało. Po wielu latach pojawiła się kolejna możliwość, kiedy w Nepalu poznałam Maggie Lenert, która była sekretarką i asystentką Rinpocze. Zaprzyjaźniłyśmy się i ubrałam ją i jej córki na koronację króla Buthanu. Księżniczki się zachwyciły i zapytały, czy ona może im też coś załatwić. Ot, taka historia. Nasze działania połączył więc buddyzm, bo ja jestem buddystką.
A zdarzyło się Pani odmówić współpracy z powodu czyjegoś charakteru?
Tak, kiedy czułam, że ten ktoś mi nie odpowiada. To się bardzo rzadko zdarza, bo jestem w stanie wiele przełamać i mam pozytywny stosunek do ludzi. Kiedy czuję, że ktoś nie rozumie mojego myślenia i nie ma świadomości co obiektywnie mu pasuje, staram się to wytłumaczyć. Natomiast zdarzyło mi się dosłownie kilka razy powiedzieć, że nie jestem w stanie zrealizować zadania. Ale wtedy też nie zostawiam klienta na lodzie tylko wskazuję kto, moim zdaniem, zrobi to lepiej.
Sądząc po międzynarodowych nagrodach, jak Pitti Imagin, może Pani na przykład spokojnie pracować za granicą. Zachód nie kusi?
Może nawet i trochę kusi, ale muszę powiedzieć, że jeszcze bardziej ciągnie mnie Azja. Więc miałabym zgryz, w którą stronę. Poza tym tutaj mam naprawdę wielu przyjaciół, rodzinę, trudno by było. Mogłoby być mi jednak smutno. Może wcześniej… Teraz mam wrażenie, że już za bardzo wrosłam w naszą rzeczywistość. Ale niczego nie wykluczam. Kiedyś nawet chciałam mieszkać w Azji, mam takie ciągoty, jestem otwarta na to, co się wydarzy.